Gadki z Chatki

Gadki z Chatki nr 67
luty 2007
Festiwale

Baia das Gatas czyli nad Zatoką Kotów

Elżbieta Sieradzińska

Cesaria Evora fot.: www.CesariaEvora.pl, www.concerts.pl

Wdrapuję się na metalowe rusztowanie. Zardzewiałe złączenia brudzą mi spodnie i bluzkę. Nie chciało mi się szukać wejścia od tyłu, to mam za swoje. Ale jeszcze tylko jedna kratka i wreszcie jestem na scenie. Pasqua, oparty o maskę Toyoty, patrzy na mnie pobłażliwie. A co mi tam! Pasqua to szofer Evory. Cesarii Evory. Bez specjalnego entuzjazmu obwozi mnie po różnych miejscach S?o Vicente, do których dotrzeć można głównie na dwóch lub czterech kółkach, ale na piechotę - mój ulubiony sposób odkrywania wyspy - niespecjalnie. Rozglądam się dokoła. Scena jest duża, a nagi szkielet ścian bocznych i sufitu jedynie powiększa wrażenie nierealności sytuacji. Jak okiem sięgnąć jest pusto. Scena stoi na plaży. Bezkresnej plaży. Na wprost spienione fale oceanu obmywają brzeg zasłany czarnymi kamieniami. Piasku tu niewiele. To zasługa wulkanicznego pochodzenia wyspy. Jeśli ktoś chce znaleźć tu plaże z katalogów biur podróży, to trzeba wrócić do Mindelo, pojechać do Calhau, S?o Pedro czy Salamansy.

To Sao Vicente, jedna z czternastu w ogóle, a dziesięciu zamieszkałych wysp Cabo Verde czyli Wysp Zielonego Przylądka. Kilkanaście koralików rozsypanych na Atlantyku 600 km na zachód od Dakaru. Każda jest inna, ale S?o Vicente jest szczególna. Mindelo, jedyne miasto na wyspie, to od zawsze stolica kulturalna archipelagu. A głównym zrębem tej kultury jest muzyka, która jest tak naprawdę sposobem, stylem życia i jego nieodłącznym elementem. Od wieków. Sposobem na ukształtowanie narodowej osobowości, zachowania tradycji, języka, który jest zbitką afrykańskich narzeczy i portugalskiego. Zbitką języka przywiezionych tu siłą niewolników i języka kolonizatorów.

Pasqua jest znudzony. Z pewnością zastanawia się, ile i po co można tak siedzieć na pustej scenie, która stoi na pustej plaży. A można. Wystarczy wyobrazić sobie, że za tydzień to miejsce ożyje i to jak! Wokół tej pustej teraz sceny wyrosną inne, mniejsze; plaża zapełni się setkami namiotów i najróżniejszych tymczasowych schronień, dziesiątkami minibarów, ognisk, prowizorycznych garkuchni, kabowerdyjskich fastfoodów. O kilometr czy dwa od głównej sceny organizatorzy urządzą prowizoryczny parking, do którego od rana do późnej nocy będą dojeżdżać specjalne autobusy komunikacji miejskiej, wynajmowani przewodnicy - "alugueres" i taksówki z wykupioną na czas festiwalu przepustką.

Sara Tavares fot.: Mic Dax (Mindelo)

Tysiące ludzi od tygodni czeka niecierpliwie na te kilka wyjątkowych, sierpniowych dni, kiedy na Baia das Gatas, w Zatoce Kotów, odbywa się muzyczny festiwal. Prawdziwy tropikalny Woodstock. Zjeżdżają się tu nie tylko ze wszystkich wysp archipelagu, ale i z najróżniejszych zakątków świata. Kabowerdyjczycy-emigranci, których stać na letni pobyt w kraju, turyści, dla których festiwal jest drugą, po lutowym karnawale, atrakcją kulturalną Cabo Verde i wreszcie fanatycy lusofońskiej muzyki1, którym nie trzeba nic więcej: tylko te trzy dni muzyki, zabawy, tańca i przelotnych znajomości. Z konsekwencjami lub bez. Mówi się, że zarówno po karnawale, jak i po festiwalu na Baia das Gatas na Cabo Verde rośnie przyrost naturalny. Zatoka Kotów leży dobrych parę kilometrów za Mindelo. Najpierw trzeba jechać drogą w górę na Monte Verde, górujący nad wyspą szczyt, a potem odbić w prawo. Ale dojazd nad Zatokę Kotów trochę kosztuje, jedzenie, piwo i rum również. W tym okresie niektórzy zaniedbują knajpki i bary w Mindelo, żeby później starczyło na festiwalowe szaleństwa.

Pasqua się niecierpliwi. No dobrze, wracamy. Zatoka Kotów! Dlaczego to miejsce tak się nazywa? Niektórzy twierdzą, że od małego rekinka kociego, zupełnie nieszkodliwego dla człowieka, bo tych innych tutaj jakoś na szczęście nie widać? Pasqua nie wie dlaczego. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Tak jest i już. To tak samo jak z festiwalem i z muzyką. Muzyka była tu od zawsze. A gdy już niektóre jej formy, morny i coladery, przebiły się na muzyczne salony świata wielu dziennikarzy z uporem maniaka usiłuje podciągać je pod fado, przeklejać chwytliwą etykietkę "tropikalnego bluesa" i odbiera im prawo do własnych źródeł. Owszem, inspiracji, wpływów i wspólnych, głębokich korzeni z rytmami z Brazylii, Kuby i Portugalii nie sposób im odmówić. Ale powstały samorodnie, najprawdopodobniej na wyspie Boa Vista. Wykluły się z resztek wspomnień przywiezionych z afrykańskiego interioru, obrosły skargą na codzienne niewolnicze życie, powoli rosnącym oporem przeciw kolonizatorom, tęsknotą za bliskimi zmuszonymi do emigracji, do katorżniczej pracy w Gwinei, Wyspach Świętego Tomasza i w Angoli. I choć do dziś muzykolodzy nie są zgodni co do pochodzenia samego choćby słowa "morna", jedno jest pewne - kabowerdyjskie gatunki muzyczne, morny, coladery, funany, cola-sanjon czy batuco to rdzenna muzyka archipelagu, powstała mniej więcej w tym samym okresie i wywodząca się z tego samego pnia, co brazylijska samba czy portugalskie fado. A z bluesem od strony muzycznej naprawdę nic jej nie łączy.

Tcheka fot.: Mic Dax (Mindelo)

Samochód wjeżdża do Mindelo i skręca do nowej dzielnicy Cha de Marinha. Tu stoi dom Jose da Silvy. Jest głównym organizatorem festiwalu, ale w tym roku jego kilkuletnia kadencja się kończy. Ma inne sprawy na głowie. Kabowerdyjski emigrant, najpierw w Senegalu, potem we Francji dziś stoi na czele wytwórni "Lusafrica", promującej lusofońskich artystów, wynajduje nowe talenty, wspiera wszelkie akcje na rzecz Afryki, a zwłaszcza Wysp Zielonego Przylądka. Ale jego życiowym sukcesem było wydobycie z artystycznego niebytu i pokazanie światu prawdziwego kabowerdyjskiego diamentu: Cesarii Evory. To dzięki niej świat odkrył na mapie Afryki zapomniane Wyspy Zielonego Przylądka, a na muzycznych scenach zabrzmiały triumfalnie morny i coladery, które obok jeszcze żywszych funan i coli-sanjon mogą z powodzeniem konkurować z muzyką brazylijską czy kubańską.

W przyszłym roku Da Silva odda kierownictwo festiwalu w inne ręce, ale trzydniowa fiesta w Zatoce Kotów będzie trwała dalej. To już dwudziesta pierwsza edycja. A zaczęło się skromnie, choć z entuzjazmem. Vasco Martins, młody, wykształcony we Francji muzyk i jego dwaj koledzy, Dany Mariano i Voginha obejrzeli film z Woodstock. Wrażenie było kolosalne! A jakby tak u nas na wyspie skrzyknąć grających i śpiewających, wyciągnąć ludzi z ich domów w Mindelo, tu, na tę plażę, pobyć razem, pograć, pośpiewać, za darmo oczywiście, poczuć jakąś więź, pokazać ludziom, ile nas łączy? Pomysł chwycił i w 1984 roku odbył się pierwszy, no, powiedzmy, festiwal. Z roku na rok impreza się rozrastała. Przybywało wykonawców, którzy zaczęli zjeżdżać z Europy i Ameryki, i publiczności. Gatunków muzycznych też. Każda edycja odbywała się pod jakimś hasłem: najczęściej był to hołd najwybitniejszym muzykom i kompozytorom Cabo Verde (dwukrotnie, w 1992 i 1996 roku wyróżnienie to spotkało Cesarię Evorę), ale także 25-lecie uzyskania niepodległości przez Cabo Verde czy po prostu przyjaźń, solidarność oraz wyspiarskie, wspólne rytmy.

W 2006 roku (11-13 sierpnia) impreza odbyła się pod hasłem "Hołd twórcom festiwalu". A jest czego gratulować! Przez te wszystkie lata przez scenę na Baia das Gatas przewinęło się setki doskonałych wykonawców z całego Cabo Verde i wielu zakątków świata. Festiwal stał się bodaj największą imprezą muzyczną pod chmurką w Zachodniej Afryce i jedną z największych na całym kontynencie. Ba, na samym archipelagu wyrosły, za przykładem S?o Vicente, siostrzane festiwale, w Praia da Cruz na wyspie Boa Vista czy w Santa Maria, raju amatorów sportów wodnych na wyspie Sal. Ale Baia das Gatas przyciąga najbardziej: dziesiątki tysięcy ludzi zjechało tu na te trzy dni pełni księżyca. O miejscu w hotelach, których znowu w Mindelo nie ma tak wiele, nie ma co marzyć. Do specjalnych autobusów wcisnąć się trudno, a taksówkę, choć w tym okresie są bardzo drogie, ciężko złapać.

Ja na szczęście o transport i powrót martwić się nie muszę. Docieram na parking i ruszam wzdłuż morza namiotów, bo prawdziwego morza nie widać. Nad Zatoką Kotów dawno zapadła granatowoczarna, afrykańska noc. Z głodu też raczej nie umrę. Wprawdzie nie powiem, żebym w tych ciemnościach, rozświetlanych zainstalowanymi specjalnie lampami, światłami barów i baraczków, garkuchni i ognisk była w stanie odróżnić pieczonego kurczaka od szaszłyka, feijoadę od mojej ulubionej catchupy, ba, nawet piwo od grogu, ale obecność Juliette, mojego kabowerdyjskiego guru, członka ekipy Cesarii, rozwiązuje wszelkie problemy. Zwłaszcza że i tak wszystkie ścieżki prowadzą tu do tętniącej gorącymi rytmami, rzęsiście oświetlonej sceny głównej. Właśnie trwają przygotowania do wejścia na scenę Sary Tavares.

Publiczność fot.: Mic Dax (Mindelo)

Z pochodzenia Kabowerdyjka, mieszka w Portugalii. Mocny, elektryzujący głos, świetna gra na gitarze, żywiołowy temperament. Umiejętnie łączy rytmy z Wysp Zielonego Przylądka z reggae, afro beatem, sambą. Publiczność jest trochę zniecierpliwiona, bo członkini ekipy wokalistki stroi jej gitarę już pół godziny. Ale kiedy wreszcie Sara wchodzi na scenę wita ją ogromny aplauz. Nic dziwnego. Od pierwszych taktów jej muzyka porywa. Publiczność faluje, tańczy, śpiewa razem z nią znane sobie utwory. Nie przeszkadza jej nawet ochronna siatka, oddzielająca teren przed sceną od stojących ludzi. Zresztą między sceną a siatką stoi dodatkowo rządek ubranych na czarno ochroniarzy, którzy wkroczyli gęsiego tuż przed pierwszą piosenką i teraz stoją sztywno na rozkraczonych nogach. Ale nikt na nich nie patrzy. Sara Tavares nie daje wytchnienia ani swoim muzykom, ani publiczności. Przy piosence "Balancé", ze złotej płyty "Mi ma bô" tłum ogarnia prawdziwa euforia. Jednak czas się żegnać. Tavares ustępuje miejsca Marii de Barros, przedstawicielce młodego pokolenia z Wysp, które próbuje iść drogą przetartą dla niego przez Cesarię Evorę. Choć bardziej związana z muzyczną tradycją Wysp niż jej poprzedniczka, swój styl nazywa jazz-soulem z Cabo Verde. Ale jakoś nie mogę się przekonać ani do jej dość tradycyjnie zaaranżowanych colader, ani do jej muzycznych ukłonów w stronę soulu. Cały jej występ był zbyt jednostajny, a przy tym de Barros brak chyba osobowości. Gdy dwa dni później spotkamy się w domu da Silvy na wieczorze podsumowującym festiwal, de Barros chętnie mówi o planowanym, listopadowym przyjeździe do Polski. I usilnie próbuje wkraść się w łaski Cesarii, o co niestety jest niezwykle trudno. No, chyba, że jest to część kontraktu zawartego między producentami , tak jak to było w przypadku udziału zagranicznych wykonawców w nagraniu piosenki "Pincelada". Ale sama Cesaria nie ma z tym nic wspólnego.

Trudno też chyba było przebić sukces Tcheki z poprzedniego festiwalowego dnia. Do niedawna, idol młodych słuchaczy podobnie jak setki jego rówieśników niemal każdego ranka wypływał rybacką łódką na ocean. Jednak pochodził z bardzo muzykalnej rodziny i na szczęście droga, jaką przeszedł od grania, wspólnie z ojcem, na weselach i rodzinnych uroczystościach do scen we Francji i Portugalii, nie była długa. Tcheka, wypatrzony przez José da Silvę, szybko wyrósł na nadzieję młodej generacji muzyków z Cabo Verde. I choć jego muzyczne produkcje są jeszcze nierówne, ani talentu, ani danej szansy raczej nie zmarnuje, czego dowodem jest zdobycie nagrody Victoires de la Musique we Francji.

Nie przydarzy to się chyba Gilowi Semedo, który występował bezpośrednio po Marii de Barros. Jego muzyka zdecydowanie skręca ku popowi: oczywiście to może się podobać europeizującej się, czy też amerykanizującej młodzieży na samych Wyspach, ale poza nimi specjalnej kariery Gilowi chyba jednak nie wróży.

Ciekawe, co pomyślał Vasco Martins, współtwórca festiwalu, artysta gruntownie wykształcony, czerpiący swe inspiracje zarówno z muzyki swego kraju, jak i współczesnej muzyki klasycznej, słuchając niektórych wykonawców trzeciego festiwalowego dnia. Wieczór ten, obok klasycznego dla Cabo Verde, zarówno w aranżacji, jak i w doborze utworów Constantino Cardoso, wypełnili... hip-hopowcy! Jest oczywiste, że wyspiarskie młode wilczki szukają różnych form wypowiedzi artystycznej, ale myślę, że skoro od paru wieków na tej wysepce królowały morny, coladery, funany i to nadal się wszystkim podoba, a przede wszystkim promuje kraj w świecie, to może hip-hop zostawmy... innym? Publiczność bawiła się nieźle, ale Kreole mają muzykę we krwi i trzeba się solidnie napocić, by coś naprawdę odrzucili.

Hip-hopowców z założenia nie oglądałam, ale posłuchać poprzedzającego ich Cardoso też nie było mi dane. Właśnie rozsiadłam się wygodnie z boku sceny, gdy zza kulis dotarło do mnie jednoznaczne polecenie od Królowej Morny: mam przyjść do bufetu za sceną i coś zjeść. Na nic zdały się protesty. Jeśli chodzi o jedzenie Cesaria nie uznaje ani żartów ani protestów. Trudno mi było jeść w pośpiechu, bo podano rybę z ośćmi, a nie licząc świec na stołach, na zapleczu było ciemno jak wszędzie. Ale clou tego dnia i całego festiwalu mnie nie ominął! Sama Cesaria Evora. Usłyszeć artystkę w jej rodzinnym kraju to nie lada gratka! Głównie dlatego, że śpiewa tu niezwykłe rzadko, ostatnio cztery lata temu. Różne są tego przyczyny, a tegoroczny występ należy wiązać z ostatnim rokiem pracy przy festiwalu Da Silvy, menedżera i producenta Cesarii.

Maria de Barros fot.: Mic Dax (Mindelo)

Koncert zaczął się jak zwykle i wszędzie na świecie. Najpierw utwór instrumentalny w wykonaniu zespołu, potem wchodzi Cesaria. Do ostatniej sekundy śmieje się i żartuje z otaczającym ją wianuszkiem ludzi. Nie okazuje tego, ale wiem, jak bardzo ważny jest dla niej ten koncert. To jej wyspa, prawie jej miasto i jej publiczność. Udaje chłód i obojętność, ale tak naprawdę bardzo jej na niej zależy. Choć wciąż pamięta, że kiedyś została odrzucona. Ale to "kiedyś" było dawno, a dziś mamy rok 2006. Wychodzi na scenę w ulubionej chustce na głowie, tej z sesji zdjęciowej do ostatniej płyty "Rogamar". Za granicą zawsze występuje z odkrytą głową. Tu chce wyglądać tak, jak inne kobiety z jej Wysp. Program koncertu także nieco różni się od tego, jaki słyszałam w tym roku w Kanadzie, we Francji czy w Polsce. Nie było nostalgicznych morn, tęsknych utworów B. Lezy, nie było sztandarowego "Sodade", a tym bardziej śpiewanego wszędzie i wyjątkowo oklaskiwanego "Besame mucho". Były głównie coladery - rytmiczne, skoczne, żywe. Taki jest wymóg festiwalu. Ludzie przyjeżdżają tu, by się radować i bawić. Chcą choć na jeden dzień zapomnieć, że nie ma pracy, że bieda, że urodzi się kolejne dziecko bez ojca, że ktoś wyjechał, bo musiał i że ktoś kogoś przestał kochać. W środku koncertu - jak zwykle - przerwa na papierosa. Przerwa dla Cesarii, bo Nando Andrade, Tuti, Miroca i inni grają dalej, a tłum nie przestaje klaskać, wiwatować, tańczyć i skandować "Cesaria! Cesaria!". Ona już wie, że to jej wieczór; że następnego dnia komentarzom nie będzie końca. Po prostu Cesarzowa na swoim tronie. Pod koniec koncertu z boku sceny robi się tłoczno. Zbierają się sponsorzy, władze miasta, ważne osobistości. Niektórzy siedzą grzecznie na naprędce podstawionych krzesłach, inni, jak signora Isaura, mer Mindelo i dawna znajoma Evory nie mogą usiedzieć. Tańczą w miejscu. Za chwilę, gdy umilkną dźwięki ostatniego bisu, wśród błysku fleszy wręczą Cesarii honorowy dyplom i zrobią sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Bardziej sobie niż Cesarii. Bo Cesaria za oficjelami nie przepadała i nie przepada. Ale tu nie może inaczej. Po chwili otoczona całą tą świtą, odprowadzana brawami niesytej wciąż publiczności znika za kulisami. Tymczasem scena zapełnia się następnymi muzykami, choć niektórzy chłopcy z zespołu Evory zostają. To dobrze, bo mam z nimi wrócić do Mindelo.

Żal mi, że w tym roku nie ma Lury, młodej, doskonale zapowiadającej się wokalistki, która będzie poprzedzać jesienne koncerty Cesarii w Europie. Lura, może mniej efektowna od Marii de Barros, mniej folkowa od Sary Tavarez, ma szansę kontynuować najlepsze tradycję muzyki kabowerdyjskiej. Staranny repertuar, ciekawy głos i wyrazista osobowość. Nie było też Teofilo Chantre, choć będzie obecny wieczorem u da Silvy. Mieszkający we Francji kompozytor i pieśniarz, autor wielu piosenek wykonywanych przez Cesarię, w tym trzech ze słynnej płyty Miss Perfumado, autor tekstu do słynnej "Ausencii" z filmu Kusturicy. Niewątpliwie "ktoś" w muzyce Cabo Verde. Nie było też wielu innych. Będą może za rok, za dwa. Na kolejnej edycji Festiwalu na Baia das Gatas.

Elisabeth! - z rozmyślań wyrywa mnie głos Juliette. - Cesaria mówi, że masz wracać. - Jak to, koncert jeszcze trwa, no i miałam wracać z zespołem? - Cesaria urwała się z oficjalnego bankietu i czeka w samochodzie! Wracamy. - Rozkaz to rozkaz. Ciao, Zatoko Kotów, ciao piwo w festiwalowym bufecie przy ostatnich dźwiękach festiwalu! A gdy jupitery na głównej scenie zgasną, na innych, mniejszych, do białego rana będą królowały afrykańskie rytmy: funana, zouk, kizomba, coladera. Tłum będzie nadal się bawił, tańczył i śpiewał. Bo następny festiwal w Zatoce Kotów, na zagubionych na Atlantyku Wyspach Zielonego Przylądka, dopiero za rok!


Autorka jest tłumaczką z francuskiego (wieczorem i w nocy), głównie książek o tematyce górskiej i biografii Cesarii Evory, bibliotekarzem (w dzień), aktywnym muzykiem w wolnych chwilach (poezja śpiewana do wierszy polskich i francuskich), włóczykijem (ostatni klucz do podróży - koncerty Evory). Największa pasja: Cabo Verde (wszystko) i Evora. Poza tym: góry (najlepiej wysokie), muzyka, Tybet, Nepal, książki, kultury prekolumbijskie, podróże, zwierzęta, karate (już tylko platonicznie).

1 Muzyka lusofońska; artyści lusofońscy - muzyka i artyści pochodzący z krajów lusofońskich. Lusitania to nazwa obecnych terenów Portugalii z czasów, gdy kraj ten był rzymską prowincją. Stąd słowo "Lusofonia", obejmujące kraje, w których dominuje język portugalski. W 1996 roku Portugalia i jej sześć dawnych kolonii założyło wspólnotę (CPLP), mającą na celu zarówno promocję języka portugalskiego i kultury o wspólnych korzeniach, jak i współpracę na różnych płaszczyznach, ekonomii, polityki itd. Wszystko, co jest poprzedzone przedrostkiem "luso-", dotyczy tych krajów, głównie Portugalii, Brazylii, a wśród państw afrykańskich także Wysp Zielonego Przylądka.