Gadki z Chatki

Gadki z Chatki nr 57
czerwiec 2005
Sonda

Masz swoje Magiczne Miejsce?


Waldemar CzechowskiWaldemar Czechowski operator filmowy i reżyser podróżnik, badacz kultur tradycyjnych

Miejsce pod północnym niebem Suwalszczyzny. Stabieńszczyzna. To nie hasło rozpoznawcze, nie szyfr, czy hasło otwierające drzwi skarbca (choć poniekąd może?), to nie królestwo czy pasmo gór. To mała wioska na pograniczu polsko-litewskim, z jeziorem pośrodku, z bocianami, bobrami i tajemniczym ptakiem bąkiem, który buczy niskim głosem, w porze godowej, chowając się w sitowiu. Jednak największym skarbem są ludzie, mieszkańcy tej wioski, a najbardziej dla mnie - dzieci stabieńskie. Niezmanierowane światem pożądań współczesnej konsumpcji, żądne wiedzy, kochane przez swoich rodziców. Iskierki w oczach.

Jest jeszcze coś, o czym trzeba napisać. To uśpiona legenda o Stabasie, litewskim bóstwie, którego imię zaklęte jest w nazwie wioski. Czy to prawda, czy nie prawda? Skąd nazwa tego miejsca? Tajemnica tajemnicą jest. Stabas, pilnujący porządku czterech stron świata niczym Światowid, władca żywiołów, czeka na swój czas. Jak postać z mitu o Szambali z krainy Dalekiego Wschodu, z Tybetu: "Istnieje gdzieś daleki ląd, wysoko gdzieś ponad szczytami tych wysokich gór, zielona kraina pośród ośnieżonych szczytów, skąd pochodzą duchowe istoty, które będą kierować światem, gdy skończy się nasz ludzki czas. I wtedy pojawi się Majtreja, który wypowie wojnę całemu złu tego świata i zwycięży. I nastanie czas piękna i dobra".

Wiem, że siła marzeń o małej ojczyźnie, w której króluje praca nad pięknem i sztuką (tworząc narzędzia do ochrony tradycji, czy przyrody) przyciągnęła w to miejsce wielu ludzi. Marzenie o "eko-wiosce", o budowaniu nowego ładu wedle wartości, to wielka siła. Tu, na Stabieńszczyźnie, doszedł jeszcze jeden aspekt, siła wyobraźni i szacunek dla mitów i baśni. Mnie i moich przyjaciół przyciąga też i to, że są jeszcze takie miejsca, gdzie ludzie wierzą i pielęgnują takie wartości, jak dobro, piękno i pomaganie innym.


Ewa ZabrotowiczEwa Zabrotowicz "Gadki z Chatki"

Ze studenckim klubem turystycznym wędrowałam już po wielu pięknych miejscach w Polsce i poza jej granicami. Ale mogę powiedzieć, że największy urok zawsze będzie miał dla mnie Beskid Niski. To jedne z ostatnich gór w Polsce, gdzie można uprawiać turystykę w jej podstawowej, "prawdziwej" postaci - czyli chodząc z plecakiem, nocując w uroczym zakątku pod gwiazdami, gotując w kociołku zawieszonym nad ogniskiem, czerpiąc wodę z czystego, górskiego strumienia...

Beskid Niski jest wciąż mało popularnym miejscem - można iść cały dzień i nie spotkać żadnego turysty. Nad tymi górami unosi się jakaś tajemnica - wędrowiec przemierzający beskidzkie szlaki prędzej czy później natknie się na cerkiewkę lub cmentarz, opuszczoną chatę lub ślady po wiejskiej zagrodzie i owocowym sadzie tam, gdzie - zdawałoby się - zawsze był tylko las. To wspomnienie byłych łemkowskich mieszkańców tych ziem i ślady po walkach, jakie się tu toczyły w czasie dwóch ostatnich wojen. Oprócz oglądania pięknych cerkwi (jak choćby w Hańczowej, Wołowcu czy Krempnej) warto też powędrować przez nastrojowe doliny, z których - co ciekawe - roztaczają się wspanialsze widoki niż z wierzchołków gór (polecam dolinę Huty Polańskiej), wspiąć się na szczyt Rotunda z malowniczymi ruinami wojennego cmentarza, przemierzyć poprzecinaną nurtem Wisłoki drogę z Wołowca do Radocyny z kapliczkami i przydrożnymi krzyżami. Znajdzie się nawet coś dla miłośników wspinaczki - prawie pionowe podejście na zachodnią ścianę Lackowej, o której "skrzydlących się bramach" śpiewa Wolna Grupa Bukowina. Nie dajmy się zwieść nazwie - choć Beskid Niski to nie góry dla amatorów wysokich szczytów i skalistych przepaści, kto raz zasmakuje w pięknie i tajemnicy tych gór, nie zapomni ich nigdy.


Stanisław StrzyżewskiStanisław Strzyżewski pomysłodawca i właściciel serwisu www.bieszczady.pl

Mieszkam w Bieszczadach, gdzie magicznych miejsc jest wiele. Zawsze mam pretensje do siebie, jeśli przynajmniej raz w tygodniu któregoś z nich nie uda mi się odwiedzić.

Coraz częściej schodzę z połonin w doliny. To w dolinach niegdyś tętniło życie. Coraz częściej sięgam myślą w karpacką przeszłość szukając źródeł inspiracji i jakiejś uniwersalnej recepty na życie. Wydaje mi się, że prostota we wszystkim i rodzaj wewnętrznego spokoju, były dawniej rzeczą najcenniejszą. Rzeczą, którą dzisiaj tak trudno odnaleźć. Nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć, ale w tych wszystkich, często zapomnianych miejscach porośniętych dzikimi sadami jabłoni, gruszy i czereśni, czuję się jak w domu.

Pasjonuję się fotografią przyrodniczą. Górskie doliny pod względem różnorodności środowisk i krajobrazów ciągle mnie zaskakują. Chętnie wracam do Beniowej, gdzie urodziła się i wychowała moja babcia, a dalsza rodzina miała młyn nad Sanem. Dzisiaj po tej całkiem sporej wsi pozostał tylko cmentarz i cerkwisko. Opodal rośnie niesamowicie piękna, wiekowa lipa. Jest tak rozłożysta, że swoimi gałęziami dotyka ziemi, a drzewo widać chyba z każdego szczytu wysokich Bieszczadów. Coraz częściej zaglądam też do doliny dawnej wsi Rosolin. To dolina inna niż wszystkie. Myślę, że każdy najlepiej zrozumie, co mam na myśli, jeśli kiedyś sam odwiedzi to miejsce…


Adam SikorskiAdam Sikorski dziennikarz TVP3

Kiedy ognisko odda ostatnie tchnienie, a północ przetoczy się na wschodnią stronę dachu modrzewiowego kościoła, przywaruj w głębokim mroku galeryjki kaplicy Stanisława, z szumem potoku Szum pod nogami i czekaj. Jeśliś gotowy i wybrany, nie zgubiłeś sztuki widzenia spod przymkniętych powiek, dany ci będzie udział w Magii. Śmieszny, co Ją próbuje porozmieniać w słowa, nieudolne, karłowate i bezradne, naiwny, co jej świetliki próbuje zabrać w przaśną codzienność. W oczywistości dnia zobaczy tylko garść bezbarwnych robaczków… W tę magię można tylko wejść i wyjść, a potem za nią tęsknić.

Z pewnością jest księżycowo-srebrna, u samego dołu mglista, zdecydowanie odcięta od realnej ziemi. To, co za dnia przyczaiło się jako nadbrzeżne chwasty, skręcone wierzby i dębowe konary, odsłania teraz swe prawdziwe oblicze. Czubkami potokowych grzywaczy trakt granatowo-srebrny wchodzi pod kolumnady tkane z oparów i jasnego metalu, zmienne co chwila i nigdy już nie powtórzone. Z tego miejsca możesz ruszyć, dokąd zechcesz, we wszystkie strony i kierunki czasu... Tylko spiesz się, nim srebrny gościniec zgaśnie.

Kiedy zaś, nad świtem, wdrapiesz się na wysoką burtę potokowego wąwozu i spod pogańskich jeszcze dębów wkroczysz na niewielką puszczańską polanę, gdzie najważniejsza grusza śródpolna na świecie wyznacza oś tegoż świata, zobaczysz jeszcze puchacza wracającego do siebie na dzwonnicę prastarej świątyni i zatrzaskujące się nad Góreckiem Kościelnym, aż do następnego wschodu księżyca, Wrota Magii...


Stanisława Niebrzegowska-Bartmińskadr Stanisława Niebrzegowska-Bartmińska językoznawca i folklorysta Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie

Są takie miejsca na świecie, które - podobnie jak ludzi - można pokochać "od pierwszego wejrzenia". Dla mnie takim miejscem jest Krasiczyn, niewielka miejscowość pod Przemyślem. Niewielka, ale urokliwa, z zamkiem Sapiehów i parkiem, kościołem, plebanią i Sanem. Pierwszy raz znalazłam się tam w 1985 roku jako świeżo zatrudniony magister polonistyki. Z grupą pracowników i studentów filologii polskiej pojechaliśmy zbierać materiały do "Słownika stereotypów i symboli ludowych". Naszym życzliwym gospodarzem okazał się krasiczyński proboszcz, ksiądz Stanisław Bartmiński. Jak na dobrego chrześcijanina przystało przygarnął grupę studentów i niezbyt zamożnych pracowników UMCS-u do siebie na plebanię. Przez kilka dni biegaliśmy po okolicznych miejscowościach, zbieraliśmy okruchy gwary i folkloru pogranicza polsko-ukraińskiego. Zachwycali nas ludzie i urzekały miejsca o niezwykłej, często jakże bolesnej i ciągle żywej historii. Życzliwość proboszcza i miejscowych ludzi zachowałam w sercu, nie przypuszczając nawet, że jeszcze kiedyś tu powrócę.

A jest do czego wracać, bo okolica jest cudowna - w niedalekim od Krasiczyna Kruhelu są ślady kopalni marmuru, z którego wykonano ołtarz do przemyskiej katedry, jest przełom potoku w Chołowicach, z którego wydobywano kamień na budowę zamku i kościoła w Krasiczynie. W niedalekiej Śliwnicy znajduje się kapliczka, pobudowana w miejscu zniszczonej cerkwi z cudownym obrazem Matki Boskiej Śliwnickiej. Na szczycie Korytniańskiej Góry, dwa kilometry za Korytnikami znajduje się rezerwat czarnej brzozy, a w samych Korytnikach - aleja z resztami czarnego orzecha. A w samym Krasiczynie? Przede wszystkim kościół parafialny z kolekcją ornatów haftowanych w pracowni zamkowej Ludwiki z Mniszchów Potockiej oraz zamek Sapiehów - perła polskiej architektury renesansowej z niewielkim, wciśniętym w przełom Sanu i otoczonym wzgórzami ogrodem pałacowym. Turystów przyciąga głównie bogactwem zgromadzonych tu gatunków roślin, bogactwem form i dostojeństwem rzadkich drzew, sadzonych zwłaszcza wtedy, gdy w krasiczyńskim zamku rodziły się dzieci (jest dąb kardynała Adama Sapiehy, są i inne dęby-pomniki z ubiegłego wieku, między innymi "Leon" i "Jan" oraz lipy "Maria" i "Helena").

Dzisiejszy Krasiczyn jest dla mnie nie tylko wspomnieniem z badań terenowych, jest miejscem, gdzie "wszystko się zaczęło" - nowe życie, nowa jakość, małżeństwo z pewnym lubelskim profesorem (rodem z Przemyśla). W krasiczyńskim kościele, po piętnastu latach od chwili mojego pierwszego pobytu, odbył się nasz ślub, w krasiczyńskim zamku podejmowaliśmy swoich gości, krasiczyński proboszcz (brat mojego męża, prototyp proboszcza z serialu "Plebania") dawał nam ślub. Dziś wita nas w swoich progach, ilekroć jesteśmy w tamtych stronach. Zawsze, gdy jadę od Przemyśla w stronę Krasiczyna opadającą w dół trasą, czuję bicie serca i mały dreszczyk emocji. I za każdym razem czuję, że w tym odległym o dwieście kilometrów od Lublina miejscu jest też mała cząstka mnie, każdy bowiem, kto pokocha jakieś miejsce, wrasta w nie tak samo, jak jego stali mieszkańcy.


Robert WasilewskiRobert Wasilewski Sielska Kapela Weselna, Transkapela

Jest jak w wierszach Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w tym moim Magicznym Miejscu. Nastrój letniego wieczoru, a właściwie zmierzchu, zapach świeżej zieleni płynący ulicami spokojnego miasta i żółty blask gazowych latarni.

Mam takie miejsca. Najpiękniejsze w rodzinnym mieście, w Warszawie - na Żoliborzu, na Bielanach, wzdłuż ulic Płatniczej, Cegłowskiej, Granowskiej i Szaflarskiej, gdzie jeszcze nie tak dawno przechadzał się dostojnie latarnik i zapalał jedną po drugiej latarnie gazowe. A może jeszcze chodzi i zapala...? Nie mieszkam tam już od tylu lat. Kiedyś nawet udało mi się mu pomagać i sam ciągnąłem za pętelkę zaworu gazowego przy pomocy specjalnego, czarodziejskiego kija latarników.

Zastanawiałem się nieraz, jak wyglądały i żyły niegdysiejsze miasta, całe oświetlone gazowymi latarniami. Wszystkie ulice, mosty i parki. Pewnie pomimo wszystko łatwiej można było pozbierać w nich myśli i znaleźć sens życia. Półmrok nie do przecenienia. Z niego wziął się przecież światek i półświatek warszawski. Bez niego nie byłoby Bristolu, Wieniawy, grandy, stójkowych, apaszy, Czarnych Maniek i balu na Gnojnej. I warszawskiej wymowy "l", która, jak pisał Tyrmand, brzmi jak "odgłos łoma owiniętego we flanelę w ciemnej bramie".

Ostatnio takie Magiczne Miejsce znalazłem w Lozannie, opodal przepięknej katedry z jeziorem Genewskim w tle. Jak tu nie wierzyć w magię miejsc? Wystarczy, że w myślach zamigoczą latarnie gazowe, a już przenoszę się daleko w przeszłość. Urok tych zakątków i wyobraźnia magicznie mnie unoszą...