Gadki z Chatki

Gadki z Chatki nr 48
grudzień 2003
Magiczne Miejsca
Huculszczyzna

Moje czarnohorskie serce
albo podróż „śladami Vincenza”

Waldemar Czechowski

Każda przygoda, ważna podróż, wyprawa ma swoje antypody. Północ odpycha południe, woda walczy z ogniem, ale w niezrozumiały sposób biel przyciąga czerń, śmierć życie... W krańcowościach i przeciwstawieniach przejawia się prawdziwa istota zjawisk życia.

Huculski trembitar 	      fot.: W. CzechowskiZ miasteczka Kosów do Bystreca

Po raz trzeci w moim życiu pojechałem na Ukrainę obierając kierunek Huculszczyzna – Czarnohora – wioska Bystrec, gniazdo Stanisława Vincenza.

Podkarpackie miasteczko Kosów (Kosiv) to pogranicze Pokucia i Bukowiny. Zachodnia Ukraina. W pewnym domu u pani O. usłyszałem, że tu na dolinach powiadają o Hucułach, że „dobry Hucuł to martwy Hucuł”. Usłyszałem to z ust wykształconej osoby. Pani O. tylko powtórzyła je dając obraz pewnym przejaskrawieniom, jakie można usłyszeć z ust wielu kosowian mówiących o Hucułach. Mówią też, że Huculi – „gorcy” – czyli górale, to ludzie, którzy albo kochają mocno, albo nienawidzą. Skąd takie skrajności? W miastach mówi się o nich albo z pogardą, albo z podziwem. Że świetni muzycy, drwale, ale też i przyjaciele. Że ich wesela zakrapiane są suto wódką, a bywa, że i krwią. Zastanawiałem się, skąd tyle nieżyczliwości czy wrogości.

Faktem jest, iż każdy z mężczyzn chodzący po kolędzie, „po wertepie” (z gwiazdą) ma swoją „bardkę”. Bardka to metalowy toporek z długą drewnianą rękojeścią będący i laską, i siekiereczką ciupagą – przywołując obraz rodzimy z Beskidu i Tatr. Jakże pięknie błyska miedź i inkrustacje na ostrzu, gdy w czasie małankowego tańca – „plesu”, na „kruchleg”, drużyna kolędników o potężnych głosach i takichże ciałach tańczy w kręgu i nad głowami wymachuje swoimi bardkami. Przypomina to trochę taniec czeczeńskich wojowników czy jak dawniej Dorów (Greków) idących na wojnę.

(Moje obserwacje i odczucia z pobytu na Huculszczyźnie muszą jednak dać inne niż to świadectwo. Ale, napisałem, co zasłyszałem. Kosów to miasteczko, w którym żyje wielu Hucułów; a jeszcze nie tak dawno słychać było tu na co dzień jidysz, ormiański, cygański, polski).

Relację ze swojej kolejnej, filmowej, wyprawy na Huculszczyznę „śladami Vincenza” muszę zacząć jednak inaczej. Nie jest w mojej intencji pisać jakąś socjologiczną czy etnograficzną pracę o Hucułach. Ot, są to notatki na gorąco spisane.

Góry zawsze przemawiały do mojej wyobraźni. Lubię chodzić i przebywać z góralami. Byłem pięć razy w Himalajach przyciągany ich majestatycznym pięknem. Nie myślałem, że mogę spotkać rejony, które by z nimi konkurowały pod względem ogromu, piękna, harmonii krajobrazu, ale także „pejzażu ludzkiego”. Wśród Nepalczyków czy Tybetańczyków spotkałem ten rodzaj głębokiego szacunku dla przyrody i piękna natury odciskającego swe piętno w ich sztuce, folklorze, który zawsze wzbudzał mój podziw. Wspominając ich etos życia, gdzieś tam w zakamarkach mojej duszy, rodziła się myśl o ekologii serca.

Gdy po raz drugi Karpaty przemówiły inną melodią prowadząc moje kroki do huculskich domów vincenzowskim płaikiem, ośnieżoną połoniną, jakież było moje zaskoczenie, gdy odkryłem tu swoją bliższą, kolejną, ojczyznę – tu pod Czarnohorą, u Hucułów.

Przyjechałem do Bystreca na zimowe greckokatolickie święta. Czas Bożego Narodzenia jest świętowany nadzwyczaj uroczyście w krainie pod Czarnohorą – najważniejszą, świętą górą Hucułów. Czarnohorski masyw wyróżniony został już przed wojną założeniem tam narodowego parku. Jednak park zostawmy parkowi.

Gdy jedzie się saniami, zimą wzdłuż bystreckiego strumienia, górskiej rzeczki ściętej lodem, objawiają się cuda przyrody. Skute ryzami mrozu drzewa, trawy błyszczą w srebrnych pajęczynach... Ranek był na minus dwadzieścia dwa stopnie. Noc świeciła Orionem nad Popem Iwanem a ku Worochcie. Wielki Wóz dyszlem stał na niebie – znak, że ranek będzie piękny, zdrowy.

Wracaliśmy właśnie z Mariuszem, we dwójkę, od Wołodii – przewodnika. Zima wzorcowa. Każdy krok jak muzyka, „iskrzące granie butów po śniegu”. Co za noc! Co za dzień się nam szykuje – pomyślałem. Przystanęliśmy na chwilę przywaleni otwartym niebem, przyklepani oddechem zimy. W taką noc słyszy się własny oddech jak modlitwę. Ślepe oczy mojego pokolenia nie widzą ani przelatujących aniołów, śnieżnej Odokiji, ani nie słychać już podszeptów prawdy starowieku. Choć tamta wczorajsza, pierwsza noc, noc...

Cisowy stole, jasny sokole...

To słowa pierwszej z ciągu wielozwrotkowej kolędy. Cis to drzewo szczególne, sakralne prawie. Właściwe na stół, który jest jednym z najważniejszych mebli, albo materiał na staromodną sopiłkę. Cisowe kołki najlepsze są na gontowy dach, co to stoi bez naprawiania i wymieniania gwoździ (rdzewieją po 15 latach) przez całe życie człowieka.

Na Rożdżestwo, czyli Boże Narodzenie, wszystko w życiu Hucułów się zmienia. To czas prawdziwego święta. Czas nabiera innych proporcji, zasady – z pewnością nie linearnej.

Szliśmy do Wasyla Biłohołowego, nie mając świadomości, że Wasylowe święto, to jak u nas na Sylwestra. Każdy Wasyl w Bystrecu podejmował gości. Hucułowie goszczą się uroczyście. Długo, bez pośpiechu, podejmują swoich gości i rodzinę. Mówi się tu – Co powoli, to Bóg woli i pozwoli. – Są tu wszyscy z rodziny: wujkowie, ciotki, bratankowie, cała rodzina Wasyla. A Bystrec Wasylami stoi! Co trzeci (sic!) gospodarz to Wasyl. Imię kobiety naturalnie, zgadnij – Wasylena, Wasiutka. Taki urodzaj, a raczej zwyczaj bystrecki.

U Wasyla Biłohołowego świętuje trzech Wasylów. Czwarty w drodze (przyszedł na nasze pożegnanie z domownikami). U Hucułów, grekokatolików, Wasyl to przedostatni akord dwutygodniowego cyklu zimowych świąt. Jeszcze się wtedy kolęduje. Przychodzą dzieci ze „szczedriwkami”, śpiewnymi życzeniami i kolędami. Jest coś w tym obrzędzie radosnego i naturalnego. Ot, scenka. Do izby z suto nakrytym stołem otwierają się drzwi i wpada czerwony od mrozu młody chłopak. Oto Jurik! Zamaszyście rozrzuca po całej izbie ziarno pszenicy; stojąc na progu wyrzuca z siebie życzenia – Oj, temu gazdie dużo zdorowia i całej chatie z wszelkim rożdzienstwom...

W chacie radośnie. Stół zastawiony wszelkiego dobra przysmakami. Horiwoczka, domowej destylacji – palce lizać! Taki obrazek: malec pięciomiesięczny, został poczęstowany przez brata gospodarza przez zamaczanie jego paluszka w kieliszku!

Obok, na białym obrusie misy z zupami i dziczyzną. Gospodarz leśnik. On sam już na „pensji”, ale mięsa nie brakuje. Jego syn przejął funkcje ojca. Od pysznego barszczyku, gęstego od mięsiwa, aż po brodzie smakowicie tłuszcz spływa. Gorącą zupę warzywną zabielaną zjada się na raz. Obowiązkowe w każdym domu przysmaki to „hołubki” – mięsne zraziki z ryżem, zawijane liściem z kapusty. Są i wyborne słodycze. Gospodyni z huculskim podniebieniem przyrządziła niebiańskie śliwki smażone w syropie polewane śmietanową polewą oraz jabłka pieczone w piekarniku z nadzieniem makowo-czekoladowym. Pyszne, oj, pyszne to ucztowanie w domu leśnika Biłohołowego. Same usta układają się do słów – Daj Boże!

Tutaj okiem kamery podejrzałem zdjęcie z rodziną stojącą na tle pomnika w Słobodzie Rungurskiej (miejscu urodzenia Stanisława Vincenza), w którym wielki pisarz postawił w dowód hołdu pomnik Iwanowi France – ojcu współczesnej litreratury ukraińskiej. Tu też do mojego notatnika przepisał mi syn Wasyla, młody Wasyl, adres Czecha Jiřego Červenki. Tłumaczy on Vincenza na język czeski. To już chyba piąty, na który tłumaczony jest Vincenz, po angielskim, niemieckim, węgierskim, ukraińskim.

Wyszedłem z gospodarzem na dwór, aby zobaczyć miejsce, na którym stał w dole dom Vincenza. Ale zaraz pan Wasyl senior skręcił ku komorze, chłodnemu pokojowi, w którym gospodarze trzymają zapasy. Tu na ścianach „bogato” wiszą rodzinne portrety pośród jelenich poroży. Obok święte ikony. Gospodarz domu z dumą pokazuje mi skórę rysia ustrzelonego tej zimy.

Wracaliśmy od Wasyla, od świętujących Wasylów. Szczęśliwi Polacy, posiadacze huculskich „bardek”, które przyniósł nam sąsiad Wasyl Matarżuk. Aura tego dnia była, jak darowany przez czarnohorskie bóstwa, hologram. Widok na ośnieżone i prześwietlone słońcem szczyty masywu Czarnohory, czyli od lewej, na Rozszibeny, Gutin Tomnatik, Rozszibeny, a pod nim Kiziłłochył, Pochoryłka przechodząca w Wieliki Kotieł do Rebry, Lesę i dalej Szpyci, i niewidoczną królowę Howerlę – 2058 metrów. Nazwy piszę, jak podyktował mi, przy robieniu w moim notatniku szkicu, młody Hucuł i przewodnik, Wołodja Ślusarczuk. Skrzypiał śnieg mimo popołudniowej godziny i pełni słońca.

Radujsia, oj, radujsia Ziemle,
Syn Boży narodiłsja

Wracaliśmy na przedostatni akord bystreckiej świątecznej wstęgi czasowej. Od Bożego Narodzenia po prawosławne i greckokatolickie święto Jordana, które miało nastąpić za kilka dni. Wracaliśmy do domu zahaczając o gospodarstwo śp. Jury Palijczuka. Pamiętałem szczególnie mocno sprzed lat ten dom, w którym młodszy syn Jury – Petro ze swoją młodą żenką odprawiali kolędę. Byliśmy wtedy z Teatrem Węgajty na tutejszej kolędzie.

Pamiętając, jak to było dziewięć lat temu, gdy w drugim roku po nastaniu wolności na Ukrainie kolędnicy mogli swobodnie kolędować po chatach – teraz wyczuwało się iż zapał jakby przygasł. A może i po trosze spowodowane jest to tym, że nie wszystkich gospodarzy, gazdów stać jest na wystawne potrawy, na zastawione stoły dla okolicznych sąsiadów, gości i dużej rodziny. A i zespół „kolędniczków drogich” to przecież gromada dziesiątki i więcej rosłego chłopa niedźwiedziej postury i takiegoż apetytu. Tym niemniej syn Jury ugościł wszystkich dostatnio i honorowo. Dawniej Jura z dziadkiem Kikinczukiem razem śpiwanoczki do rana potrafili zawodzić racząc się domową wódką. A dziś ich śpiwanki przejęli młodzi, z dumą mówiąc „tę mam od Dida, tę od Jury Palijczuka”. Bo piosenkę się od kogoś, „wzięło”, „dostało”, a nie tylko nauczyło, usłyszało.

Do dziś mam na filmie zarejestrowaną ich wspólną muzyczną biesiadę, na której koniec Jura odśpiewał wszystkie zwrotki „Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy...”. Oni obaj odeszli – „zasłoniło ich milczenie”. Żyją jednak w pamięci sąsiadów. Żyje po nich serdeczne wspominanie o dwóch bystreckich dziadkach. Dwaj przyjaciele do pracy, śpiwanki i horiwoczki, tych, co Polskę dobrze pamiętali i „Pana Vincenta”.

Po czterech dniach intensywnych filmowych prac w Kosowie, Słobodzie Runguskiej i Kołomyi, gdzie zbierałem ślady pamięci o Stanisławie Vincenzie, powróciłem z kamerą jeszcze raz, na dwa dni, do Bystreca, na święto Jordana. Samochód dowiózł mnie do środka wsi Bystrec, tam się zakopał w świeżym śniegu. Ja dalej sam szedłem pieszo, z dwoma plecakami. Mariusz musiał odjechać do Polski. Miał próby w teatrze. Dwa kilometry do Petra Palijczuka Jurowicza, starszego syna wspominanego wcześniej Jury. Petro to, obok berezy Wasyla, drugi przywódca bractwa kolędników z Bystreca. Pamiętałem go dobrze sprzed dziewięciu lat. Jego orli nos i potężna budowa „niedźwiedzia”, spokojny głos i niezawodność w śpiewaniu długich kolęd wbiły się raz na zawsze w moją pamięć, jak zakarbowany rewasz huculski.

Co to takiego rewasz? O rewaszu można by napisać albo osobną powieść albo naukową pracę. I to nie tylko o pradawnych systemach tabliczek drewnianych (jesionowych), na których nacinane karby znaczyły niczym stemple wypłaty za pracę. Ot, takie staromodne czeki. Poświadczeniem bankowym była przysięga watrowej i kolibowej braci pasterskiej bądź rębaczy drzew, pieczętująca ustne, honorowe umowy i precyzyjne rozliczenia.

Opisuje też w „Na wysokiej Poloninie” Vincenz rewasze kupieckie między sprzedawcami bydła przeprowadzanego za granicę, na Węgry czy Rumunię. A przysięga na rewasz była jak cyrograf, honorowy kodeks albo sakrament kościelny, na zawsze.

U Petra Jurowicza Palijczuka
Inna Wigilia

Petro orlonosy, wspaniały gospodarz, gdy tylko pojawiłem się w ich domu (w niewidzialny dla mnie sposób), zarządził, aby przygotowano mi osobny pokoik na poddaszu, który z racji zimy trzeba było ogrzać elektrycznym słonkiem. Dopiero później zorientowałem się, jak wszystko w domu Petra i Marii harmonijnie i sprawnie działa. Zaraz na stole pojawiła się horiłka, domowa nalewka i obowiązkowo długa rozmowa i długie milczenie między kwestiami. Petro, jak prawdziwy Indianin z gór, częściej słuchał niż mówił. Długo przyglądaliśmy się sobie, przecież dopiero się tak naprawdę poznawaliśmy. I teraz czuję, że to poznawanie, jak pieczęć rewaszowa zostanie w moim sercu na zawsze.

Hucułka Maria Płetka, która znała osobiście  Vincenza    	 fot.: W. CzechowskiMężczyźni rozmawiali przy piecu, w pokoju, a w kuchni trwała bezgłośna krzątanina matki i córki. Ojciec Marii, gospodarz domu, schorowany stary człowiek leżał na łóżku w rogu pokoju pod ikonami. Naprzeciwko piec kipiał, stękał, posapywał od gotującej się wody z hołubkami i boreszkami (ziemniakami). W mniejszych garach dogotowywały się zupy (oj! pyszny barszcz z burakami) i mak na kutię. Dochodziła kapusta z grochem i pocięte na cieniutkie pasemka prawdziwki, a obok skwierczała, obowiązkowa na każdym stole, słonina z cebulką. Bo na wigiliny wieczór przed Jordanem (nasze Trzech Króli) spożywa się tak, jak na wigilię, świąteczne potrawy. Bo Jordan „wodochrestijenie” to przecież objawienie się Jezusa jako Chrystusa-zbawcy, przez chrzest, pierwszy raz dokonany przez Jana Chrzciciela w wodach Jordanu. A więc ten dzień jest ważniejszy dla duchowości wschodniego chrześcijaństwa niż betlejemska nowina. Powtórne, duchowe narodziny istotniejsze są niż cielesne narodzenie.

Na stole stoi świeca zapalona (codzienne wyłączanie światła na Ukrainie – kryzys), pod nią na centralnym miejscu leży „chrest” – krzyż. Leży na wyszywanym małym ruczniku, który przykrywa chleb, a pod nim siano. Żywe pełgajace światło świecy maluje całkowicie zastawiony jadłem stół. Wszyscy domownicy siedzą przez chwilę w ciszy za stołem. Oczekiwanie. Petro wstaje, bierze chrest (ten sam, z którym chodzi w grupie kolędników) i daje każdemu do pocałowania. Potem klękają wszyscy na ziemi i w ciszy się modlą. Tylko dziadek siedzi schorowany na krześle i kiwa się w skupieniu. Nawet długowłosy piękny kot i ratlerkowaty piesek Maja z powagą wpatrują się w stół wigilijny.

Toast Petra – Budźmo! – Ale zaraz dodaje – Za myr, za swit i waszą kompaniję tut. Robi się jakby jaśniej, pogodniej. Potem raczenie się domowymi wspaniałościami i znów toast, i kolejne rozpoznawanie smaków kutii, ciast, pieczonego jabłka z makiem, aż kubki smakowe roztańcowywują się na dobre. I końca by było nie widać tej uczcie, w której kolejnym akcentem jest toast z kielicha kolędniczego, gdyby nie zmęczenie podróżą, wrażeniami i horiłką nie wzięło górę. A na górze, w malutkim pachnącym smereką pokoju (ach, ci gospodarze, nawet i o tym czarnohorskim pachnidle nie zapomnieli), przez wybitą pojedynczą szybkę w oknie zajrzał księżyc w pełni. Znak, zapewne będzie jutro słońce.

Słońce o poranku; na Jordana coś się rozleniwiło. A może też z horiwoczką tańczyło wczoraj z miesiączkiem, księżycem.

Przez srebrzysto-złotą kulę zza mgieł, widzę jak Petro zaprzęga Rusałkę, swojego Hucuła (od Ojca Rusłana). Vincenz pisał tak o tutejszych koniach: „Jak się o rasie bystreckich koni wyrażał pułkownik Hackl, to specjalna rasa »Der Bystrezhuzul«„. Huculi z Bystreca wszystkie, jakie zauważyłem zwierzęta domowe nazywają imionami ludzkimi i traktują jak bliskich domowników”.

Stoję w drzwiach zauroczony dźwiękami, które są jak echo dziecięcego świata. Dzwonek w zaprzęgu małych sań śpiewa „sanna Hosanna, dzyń-dzyń-dzyń”. Świat na Jordana jakby przygotował puchową pierzynkę na ziemi. Na srebrno świeci zamarzniety potok, jak w bajce. Dzyń-dzyń-dzyń... echo... i cisza...

O, święty Jordanie...

Bystrecki strumień szemrze stare śpiwanki wysnuwające z pomroków dziejów, z prawieku, stare zaklęcia. Stare łączy z nowym. Dziś święto wód! Dziś Jordana. Wraz z zaśpiewem batiuszki, kapłanem, nazywanym u grekokatolików „otcem”, głos modlitwy, gest zanurzania krzyża w nurcie bystreckiej wody... Ale cóż to dla rzeki dwa tysiące lat ludzkiej tradycji? Przyroda i jej żywioły trwają pasmami milionów lat. Rzeczny nurt co prawda płynie dla ludzkiej pamięci od zawsze. Nigdy tej samej wody w nim nie ma, strumyk jak góry, trwa, jak prawda starowieku. Tak zaświadczał Vincenz. Tak go zapewne pamiętał w czasach młodości. Dobrze musiał się nasłuchać tych wodnych szemrań, pluśnięć, szmerów i gadek, gdy dobre cztery kilometry w górę Bystreca musiał iść z dołu wioski. Tam w górze miał przed wojną swój dom. Tam powstawały zręby huculskiej epopei „Na wysokiej połoninie” – tutejszej Kalewali.

Po słynnej ucieczce Vincenza i jego rodziny przez góry, z wujkiem Wasyla Biłohołowego, w pamięci bystreczan obraz pisarza zachował się „jak żywy”. Żywo, ze szczegółami opowiadają (nie tylko do mojej kamery) mieszkańcy wioski. Nazywali go tu starsi ludzie „Pan Vincent” albo „Doktor”. To z racji mądrości i rzeczywistych porad dotyczących zdrowia albo podarowanych lekarstw. Jura Chimczyk z wielką atencją mówi o nim tak – To była mądra głowa i duże harno serce u niego buło. – I opowiada, jak to Bystrecko-Żabiowsko-Kosowska delegacja Hucułów, w strojach regionalnych, przed wojną zajechała do Warszawy, do Piłsudskiego. I jak naczelnik mówił – Polska nie zginie i jej tradycje, gdy tak pięknie ubrani ludzie, po swojemu mówiący z tak dalekich stron do stolicy zajeżdżają. – I potem zdarzył się przypadek, o którym Jura opowiada z przejęciem. Jeden z uczestników delegacji do Warszawy zgubił wszystkie swoje pieniądze, czy może mu też je ukradli – dość tego, że na wieść o tym Stanisław Vincenz, nie pytając o szczegóły, wyciągnął wymienioną sumę z własnego portfela i wręczył Hucułowi. Potem jeden sąsiad, słuchając tego, tak mówił delikwentowi – Ty głupi, nie trzeba było gadać, żeś zgubił sto złotych, ale pięćset, dostałbyś całe pięćset. A na to tamten – Ojciec mi kazał zawsze mówić prawdę.

Bystrec opowiada, Bystrec pamięta, szumi, między kamieniami śliskimi, chłodnymi... Płyną powieści i przemówki od wsi do wsi. Wieś czarnohorska i okoliczne sioła pamiętają wiele faktów z dawnych czasów. Z pewnością dawniej wstęga pamięci jak talby w darabie (ruchome części tratw spławianego drzewa w dół Czeremoszu i Prutu) wiły się dłużej i piękniej. Teraz jedynie tradycja ustnego przekazu na Huculszczyźnie trwa w wielozwrotkowych kolędach czy wspomnieniach starych Hucułów. Na to nakładają się i mieszają mozaiki galicyjskie i stare legendy tego wielonarodowego zakątka, pamięci o Rzeczypospolitej, potem po sowieckim kraju; wreszcie po wyzwoleniu i pierwszej niezależnej i wolnej Ukrainie. O, J o r d a n i e... – rozlega się śpiew na prawosławną nutę. Drzewa powtarzają cicho – o... o... o...

Na zrośniętej z brzegiem krze lodowej stoi pół wioski. Pośród wielobarwnych, wyszywanych w wiosce sztandarów, feretronów i malowanych po tutejszemu obrazów niesionych nad rzekę niczym królewskie baldachimy. „Swiaszczennik, otec’ Mykołaj” z sąsiedniej wsi, kończy trzygodzinną liturgię „na Jordana”. Właśnie poświęca wody Jordanu, tu – Bystreca. Bystry i krystaliczny jego nurt. Zanurzone świece potrójnego, rzeźbionego po huculsku świecznika, skwierczą w wodzie i milkną. Zanurzony w wodzie drewniany „chrest” – podobny do Petrowgo, tego ze stołu wigilijnego – wydaje się świecić jaworowym blaskiem. Po raz trzeci otec’ Mykołaj zbliża się do krawędzi lodu i zanurza tym razem dłoń. Poświęca w wodzie oddech. Dmucha w rzekę i strzepuje z palców wodę. To znak krzyża, taki sam gest, jak w obliczu świętej ikony.

W tle drewniana, ślicznie na żółto pomalowana cerkiew, cerkiew uratowana („dzięki” temu, że przez trzydzieści lat była zamknięta na głucho – patrz ZSRR, uratowały się w środku piękne, tutejsze malowidła ścienne i ikonostas)! Pośrodku błyska świeżo powleczona cynkową blachą kopuła.

Na ścieżce schodzącej do rzeki, za sznurem wiernych, stoją dwie bystreckie grupy-bractwa kolędników pięknie ubranych w swoje kolorowe stroje. Obrazek jak z ilustracji XIX-wiecznego Kolberga. Gdy kapłan kończy rytuał poświęcania wody, wszyscy jak jeden mąż cisną się do wielkiej drewnianej beczki z poświęconą wodą. Nabierają ją do garnuszków, butelek, dzbanów. Zaniosą wodę do domu. Starym zwyczajem pije się ją przez cały rok, przy szczególnych okazjach lub chorobie.

Na koniec, w części tylko opisanego pięknego i pełnego symboliki obrzędu, kapłan poświęconą wodę stojącą (przy ołtarzu) w metalowym wiaderku, wylewa do rzeki, do symbolicznego Jordanu. Płynie więc sobie Jordan-Bystrec do Czeremoszu, ten zaś wpadając do Prutu zanosi święte wody odnowionego przymierza do morza Czarnego i oceanów. Tak jak skorupki z pisanek na Wielkanoc Rachmańską.

Po rytualnej procesji – z kolędami śpiewanymi przez kolędników wywijających swoim bardkami nad głowami, ze sztandarami niesionymi przez bystreczan i oficjalnym poświęceniu i podziękowaniu dla kolędników – w cerkwi kończy się czterogodzinna liturgia. Teraz zostaje tylko ostatni akord świąt. To kolędniczy rozples, czyli uroczyste zakończenie kolędy. Wszyscy jadą do (naszego) Petra. Bo rodzina Petra rewaszowa. On sam „pępkowy gazda” – powiadają we wsi.

I znów sanna. Koniki i sanie prują po śniegu, jakby żywiej niż w drodze do cerkwi. Dzyń – dzyń – dzyń... Konie i ludzie czują czekające na nich w domu potrawy, sianko... Cóż to za widok pięciu, sześciu, siedmiu sań z końmi, jedne za drugimi pędzących po śniegu, po sannie! Śnieg jest po prostu wszędzie. Ludzie, drzewa, domy, nawet bystra rzeka pokryte białym całunem. Bajka. Dzyń–dzyń-dzyń...

Kolędnicy – rozples u Petra

Zebrana drużyna pod wodzą berezy, Wasyla Wtujcziuka, już przed wejściem do domu rozpoczyna kolędę. Szczekają psy, gospodarze wychodzą z domu przed próg, gospodarz Petro (występujący w podwójnej roli – gazdy i kolędnika) wita kolędników i daje im do całowania drewniany chrest. Drewniany, rzeźbiony krzyż. Piękne twarze prawdziwych ludzi.

Przy wejściu do domu wyczuwa się jeszcze skupienie i jakieś napięcie – jak będzie? Mimo iż wszyscy się znają od lat, wielu z nich to krewni, członkowie rodziny. Widać to po zazwyczaj spokojnej gospodyni Marii. Nerwowo i szybko, w mig podaje ciepłe zupy. Najpierw dla kolędników. Potem dla gości w specjalnie przygotowanym pokoju z nakrytymi stołami. Wejście do przystrojonego, pustego pokoju. Próg. Choinka w rogu. Za oknem pada śnieg.

Spojrzenie na uginające się od jadła stoły zawsze zaskakuje i podnieca wyobraźnię. To jak otwarcie drzwi starej szafy w domu babci i widok pełnych półek z elegancko poukładanymi haftowanymi prześcieradłami i obrusami, serwetkami i cudami „wiana prababek”. Wstęga pamięci, tradycji – dotknięcie starowieku. Trzeba choć raz zobaczyć taki obraz.

Toast Petra – Bud’te zdorowi, szczastliwo wam, drogije bracia koladniczki, diakuju wam za koliadki, wypijmo za myr na switie i wsilkie rożdżestwo. Budźmo!

Wszyscy jak wstali, tak wypili. Huknęła kolęda!

I dopiero teraz, z pierwszymi kęsami słoniny czy barszczu, ze smakiem i ciepłem rozchodzącym po całym ciele od wódki i gorącej kapusty, czuje się, że oczekiwanie i napięcie przemieniło się w czystą radość. Radość spotkania, bycia wśród swoich, radość z gości, radość z chwili. Bo zaraz kolęda następna. To od berezy Wasyla. Jego basowy ton biesiadnej nuty, potem drugiej, trzeciej zwrotki. I potem życzenia. I potem, gdy już wszyscy rozradowani śpiewem i wódką rozochocą się, rozchmielą śmiechem, horiwoczką i piwem wszyscy ruszają do tańca. I wtedy zimna sień rozgrzewa się hucułkami, arkanami wszelkimi tańcami i podskokami. Buty gwałtownie wybijają o podłogę szalony rytm. Parują ciała, migają w obrotach i podskokach uradowane twarze młodych podrzucanych z czasem coraz odważniej w górę. Włączają się w wirowanie i dzieci, dziadkowie.

Wioska Bystrec. Gospodarz Palijczuk    	 fot.: W. CzechowskiMój taniec z sześdziesiecioletnią grubą i pełną wigoru Hucułką jest przeżyciem samym w sobie. Jest czystą i rubaszną przyjemnością. Gdy potem, po wielu godzinach tej wspaniałej biesiady uzmysłowiłem sobie i poczułem w swoim ciele jakieś nowe rezerwuary energii – zadałem sobie pytanie skąd ona, ta moc tańca i poczucia radości we własnym ciele przychodzi? Z radości i tańca. Z ochoty do życia i zbiorowej energii. Mam prawie pięćdziesiątkę! To prawda, że nie wszystkie walki, nawet prześwietnych rycerzy, są wygrane. Ale i tak dzielnie trzymałem się od ósmej rano do czwartej w nocy, choć gospodarze i spora grupka gości balowała do samiuteńkiego rana. A byli wśród nich znacznie starsi.

Jeden co najmniej jeszcze szczegół rozplesowego święta jest ciekawy. Warto go opisać. Gdzieś po piątej czy szóstej godzinie tańców i goszczenia się za stołami, nagle, pokój biesiadny, który już po paru godzinach wyglądał jak pole bitwy, po kolejnym wejściu z obszernej sionki zmienił się nie do poznania. Wszystko znów pięknie nakryte, świeże nakrycia i „komplet” dań. Taki sam stół jak po pierwszym wejściu kolędników do środka. Cud. Gospodarze nazywają to drugim nakryciem (jak w kartach drugie rozdanie). Znaczyło też to, iż można się bawić dalej, do rana.

Pamiętałem to wszystko sprzed dziewięciu lat, w tym samym Bystrecu. Coś się jednak zmieniło. Niektórzy gospodarze odeszli, do tej samej grupy kolędników doszły nowe osoby. Zmarłego kolędnika Mikołaja (tego z orlim nosem, tańczącego jak w transie, wspaniale „stepującego” w tańcu) zastąpił w drużynie jego syn, Wołodia. Gdy w domu Chnatiuków pokazywałem z kasety VHS mój film, wdowa po Mikołaju, podobnie jak i Wasiutka (kompozytorka, wspaniały glos) płakały prawie cały czas. Było to kilka dni wcześniej. Wszyscy z Bystreca górnego, którzy widzieli mój film (a były po domach aż trzy seanse) byli tak wdzięczni panu operatorowi, że jeszcze do dziś czuje gęsią skórę. W każdym domu i na każdym kroku spotykałem się z ich wdzięcznością. Najbardziej zaskakujące było przyniesienie mi do cerkwi, na Jordana, prezentu przez Wasylinę, żonę Wasyla Kimcziuka: specjalnie wytoczonego i podrzeźbionego świecznika. Wasylina wręczyła mi go w momencie, gdy filmowałem święcenie wody. Coś szczególnego zobaczyłem już wcześniej na twarzy, w oczach Wasyliny, gdy rozpoznałem ją w tłumie. Teraz już wiem, to była „radość dawania”, serdecznego gestu. W wielu domach spotkałem się z tym samym. A to grzybki suszone z boru pod Maryszewską, a to znów mech islandzki czy wspaniałe inne zioło – „złotyj korień” (huculski żeń-szeń). Na koniec, gdy Marija z radością podarowała mi mały wełniany kilim swojej roboty, o pięknych kolorach i oryginalnym, acz tradycyjnym wzorze, miałem łzy w oczach. Z taką samą wdzięcznością, tak jak oni wszyscy, patrzyli na mój film. Radość dawania i brania... Wdzięczność...

Pewnie bym tę ostatnią dygresję ominął, bo kogóż mogą obchodzić moje prezenty od ludzi z wioski? Ale jest jeszcze jedna scenka, która wywoływana z pamięci, z przeżyć, z wcześniejszych dni, nadaje całemu obrazowi specyficznego kolorytu.

Otóż, wspomniany wyżej Wasyl Kimcziuk, co mi wytoczył świecznik, pojawił się tu na rozples. Przyszedł z odległego od Petrowego sioła, wysoko pod Czarnohorą. I w pewnym momencie, gdy cała sionka tańczyła i wywijała hołubce (to stąd może zakręcane pierożki – hołubki, mogły od hołubców wziąć nazwę?), podszedł do mnie Wasyl. Zobaczył, że chwilowo nie tańczę i zagadnął. Pytanie jego było trudne. Kontynuowało rozpoczętą w jego drewnianej chacie pewną kwestię natury polityczno-historycznej. I teraz zrozumiałem, dlaczego wtedy w chacie prosił mnie o mapy Polski i Ukrainy. Zapytał – Skąd i kiedy, i dlaczego tak późno Ukraina stała się niezależnym państwem?! A tak w ogóle to dlaczego Huculszczyzna i Zachodnia Ukraina były kiedyś Polską? Dlaczego nie wcześniej Ukraina była wolna?

Krótką opowieść rozpocząłem od Ottona III, polskich królów i dworów Europy, Romanowów, Habsburgów. Przeszedłem do tego, jak ziemie czy dzielnice przechodziły z rąk do rąk, z państwa do państwa, i że Polska szlachecka też wojowała o ziemie na wschodzie... Wasyl pytał dalej i dalej. Krąg przysłuchujących się naszej rozmowie „dość gorącej” poszerzał się. W pewnym momencie to nie ja straciłem cierpliwość, a Wasyl Chatiuk, sąsiad. Z chwili na chwilę atmosfera zagęszczała się. Dobrze to pamiętam, bo „mój obrońca” Wasyl drugi napadł ostro na Wasyla pytającego – Nu! Czegoż ty męczysz naszego gościa z Polski! Trzeba się było uczyć w szkole durnyj! Teraz jest zabawa, a nie dyskusje o polityce – poczerwieniał z groźby. Robiło się gorąco wokół nas. Wasyl drugi poczuł się odpowiedzialny za gościa zagranicznego i zareagował chyba zbyt mocno. Załagodziłem sytuację obiecując jeszcze jedną długą rozmowę i przysłanie z Polski map historycznych.

Powiedziałem, że najlepiej o historii świadczą mapy. I tak zawiesiliśmy dysputę, przypieczętowaną kolejnym kieliszkiem wódki. I zapanował pokój. Rozejm?

I nagle, jak w zwierciadle, zobaczyłem Wyspiańskiego i jego „Wesele” z wraz z pytaniem „Co tam, panie, w polityce?”. Z „Chińczycy trzymają się mocno”... trzeba by może zrobić „Polacy trzymają się mocno”. Bo, muszę stwierdzić, że słyszałem w wielu rozmowach (kosowski inteligencki dom pani Oksany, rozmowy na dworcach: Iwano-Frankiwsk / Stanisławów, czy w pociągach), iż prawie wszyscy Ukraińcy chcieliby odwiedzić Polskę. Chcieliby pracować u nas, zrobić biznes czy nawiązać kontakty. Polska to Zachód – skwitował jeden z uczestników owej „rozmowy z Wasylami” na rozplesie u Petra. I muszę powiedzieć, jakoś „robiło mi się lepiej”, słysząc takie głosy o moim kraju. Choć tu, w huculskich domach, u serdecznych i bliskich mi ludzi, ta cywilizacyjna przepaść (Internet, ekonomia, poczucie bezpieczeństwa, NATO, mocny złoty, łatwość podróżowania za grosze po Ukrainie) – i to poczucie „bycia z lepszego świata” bardzo mi ciążyło na sercu. Tu, rosło we mnie poczucie buntu. Ale wyzwoliło się we mnie uczucie jakiejś odpowiedzialności czy chęć pomocy „rodakom”. Tak, rodakom, wręcz „krajanom”, a na pewno braciom – Hucułom, Ukraińcom. Zazdrościłem im tej spontanicznej radości, „posiadania czasu”. Miałem niby poczucie własnej wartości i dumy z tego, że po latach tułania się za groszem po Zachodzie, wreszcie mój kraj stał się tym Zachodem. Zawsze jest „coś za coś” – za większy dobrobyt płaci się brakiem czasu, także dla przyjaciół. A ten brak czasu i spontanicznych spotkań z przyjaciółmi zaczyna już być widoczny w Polsce. Te rozmowy wyłącznie o biznesie i umawianie się wyłącznie przez telefon na każde spotkanie...

Tu jednak, pod Czarnohorą, liczą się wciąż wartości z tamtej strony wieku, pra-wieku.

O nich to niezwykle pięknie pisał Stanisław Vincenz. Teraz bardziej czułem, że to był człowiek stąd! Stąd, skąd jego bliższa ojczyzna i młodość, skąd wciąż bije jedno ze źródeł Europy, Europy wielu ojczyzn. A potem, jak pisał Vincenz, wzrok sięga tam gdzie ojczyzna człowiecza...

Dobranoc, Pan Polak

Wieczór rozplesowy u Petra dla mnie się kończył. Przede mną aż cztery godziny snu – pomyślałem. Ostatnie godziny snu pod Czarnohorą. I tak dobrze bo inni „muszą” dotrwać do rana. Przed wejściem jednak na górę, do mojego małego pachnącego pokoiku, o czwartej nad ranem, udałem się w towarzystwie księżyca tam, gdzie królowie pieszo chadzają. Żegnał mnie nocny widok na zatopioną w srebrnogratowym świetle górę gór. Nagle, gdy już byłem z powrotem przy domu, zobaczyłem jakby majakę ludzką, wychodzącą, a raczej kołyszącą się na tle stogu siana. No, tak – pomyślałem – zaczęło się! Chochoł. Pierwsze skojarzenie było, to jak z Wyspiańskiego. Wywołałem wilka, ba, chochoła z lasu. Do kompletu dzisiejszej szalonej i wspaniałej nocy brakowało tylko jego. Chochoł w czapce kolędnika jednak przemówił do mnie, dwa razy z namaszczeniem powtarzając „Pan Polak”. To „Pan Polak” brzmiało tak rzewnie, z nutką tęsknoty, ale tak wielkiej, nocnej ochoty dalszego bratania się przy horiłce, że czułem, iż gdzieś w rodzinnych stronach znałem już „tę słowiańską nutę”. Męski głos wydał mi się znajomy. Rozpoznałem głos młodego (kolejnego) Wasyla, „kawalera”, który zwierzał mi się wieczorem, nad stołem, o zapoznanej świeżo „krasuni bystreckiej”. Wspominał wtedy coś o swoim ślubie. Ale teraz, w tych okolicznościach – o, nie! Nie teraz, proszę! Wiedziałem, co się święci. I jak dezerter, śmiertelnie zmęczony tańcami i mocą domowego alkoholu wziąłem szybko nogi za pas. Wybacz, Wasylu!

Koda

Ta opowieść byłaby niepełna bez ostatniego już akordu, a może nawet lepiej powiedzieć – wybrzmienia. Następnego ranka, gdy wyjeżdżałem od Petra, żegnając się z Bystercem „zarejestrowałem” jeszcze taką scenkę: Przed ósmą stół w kuchni był już dobrze śniadaniem zakryty. Okazało się, że konik Rusałka odmówił współpracy z córką gospodarza. Ola, w zastępstwie taty miała mnie zawieść parę kilometrów w dół, saniami (gdzie miał czekać wynajęty samochód z Kosowa). Rusałka nie dała się uprząc, uciekła. Petro-gospodarz, który całą noc nie spał, z trudnością wyszedł na dwór – musiał sam interweniować. Kazał pan, musiał sam.

Brnęliśmy pod górę przez śnieg z Petrem i córką, która trzymała suchy chleb w dłoni – przekupne dla konia. Petro nie mógł się nadziwić, że akurat dziś, i dlaczego, jego koń się zbuntował. Nigdy tego przecież nie robił. Okazało się, że zapędzona do górskiej stajenki Rusałka, miała wciąż zawiązany od wczoraj ogon, z jazdy saniami do cerkwi. Petro zapomniał. A koniowi, po powrocie do stajni odwiązuje się ogon. No i koń się zdenerwował.

Wioska Bystrec. W gościnie u Wasyla Biłohołowego. Czwarty z prawej – autor tekstu     	 fot.: W. CzechowskiI gdy już Rusałka dała się przekupić chlebem i czułymi słowami Petra, po powrocie do kuchni nagle zrobiło się bardzo późno, za mało czasu na zjedzenie śniadania. Już byłem spóźniony. Ale tu w górach czas mierzy się innymi zegarami, nie tymi co tam w świecie, na przykład w mieście Kosiv. Zegar zegarowi nie równy.

Jednak bez śniadania gość nie wyjedzie. Siedziałem jak na szpilkach, bo śnieg w nocy znów sypał i nie wiedziałem, czy mój samochód dojechał na umówione miejsce.

Gdy znów wszyscy domownicy siedli za stołem (dziwiłem się, jak oni tak dobrze przetrzymali tę nieprzespaną noc) – „lekko wczorajszy” Petro, ku mojemu zrozpaczeniu wyciągnął z namaszczeniem półlitrową piersiówkę. No, to już koniec – pomyślałem. Gdy w próbie samoobrony powiedziałem – Wybacz, Petro, naprawdę rano nie mogę już pić – on jednak jak cudotwórca pokazuje mi swymi ogromnymi oczami na pływający w środku butelki mały woskowy krzyżyk. Odetchnąłem. Cudowne przemienienie „wódki w wodę” – pomyślałem. A więc ten stary huculski zwyczaj robienia na Jordana krzyżyka i wrzucania go do butelki z poświęconą wodą nie zaginął. Pisał o nim Włodzimierz Szuchiewicz w czerotomowym wydaniu: „Huculszczyzny” (1902-1908).

Petro wraz z rodziną klękają na ziemi, żegnają się i każdy z osobna zatapia się w swojej krótkiej modlitwie. Siedliśmy za stołem. Za piecem kołysała się monotonnie potężna, wręcz niedźwiedzia postać berezy Wasyla. Oparty głową na metalowym ostrzu swojej kolędniczej bardki, spał. I to była chyba ta jedyna chwila, kiedy mógł odpocząć po dwóch tygodniach wędrowania po domach z kolędą.

Do widzenia moi kochani i wspaniali „ostatni karpaccy Indianie” spod Czarnohory.

Rusałka spokojnie ruszyła. Siedziałem na pachnącym sianie, z kolanami przykrytymi osobiście przez gospodynię Mariję pięknym kilimem. Gdy się obruszyłem, że nie trzeba, to przecież niedaleko, powiedziała spokojnie – Zobaczysz, może się przydać. Zima.

Jeszcze teraz widzę ogromne, orle oczy mojego drogiego gospodarza Petra, chyba już przyjaciela. Z Mariją stali w ciszy na progu swego domu. Pożegnanie w ciszy.

Oddalające się postacie.

I tylko dzwoneczki na uprzęży Rusałki dzyń-dzyń-dzyń... Jakby chciały powiedzieć – Nie smuć się, jeszcze tu powrócisz.

Waldemar Czechowski Łódź, luty 2000      

Waldemar Czechowski – w 1978 ukończył studia filmowe PWSFTviT w Łodzi. Prowadzi niezależną działalność filmową jako dokumentalista, podróżnik, badacz kultur etnicznych i tradycyjnych w Polsce, Szwajcarii, Ukrainie oraz Azji. Ma na swoim koncie wspólne przedsięwzięcia artystyczne między innymi z Teatrem Wiejskim „Węgajty”, Ośrodkiem „Pogranicze” w Sejnach, Fundacją „Muzyka Kresów” czy dokumentacje filmowe dla Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Odbywał wyprawy teatralno-filmowe na Huculszczyznę, Łemkowszczyznę, do Cyganów karpackich, na Suwalszczyznę, do Indii, Nepalu, Tybetu, na Bliski Wschód. Reżyser filmów poświęconych mniejszościom narodowym, kulturze tradycyjnej, między innymi: „Bliżej prawosławia – Grabarka”, „Pieśni Starowieku”, „Boże Narodzenie u Hucułów”, „Tybet. Droga do Lhasy”, „Nepal – Podróż na Wschód”, „My Cyganie”, „Śladami Vincenza”.