Gadki z Chatki

Gadki z Chatki nr 43
luty 2003
Rozmowa
Remigiusz Mazur-Hanaj

O prawdzie w muzyce

Agnieszka Kościuk

Gdy ogłoszono wyniki dziesiątej edycji najstarszego konkursu muzyki folkowej w Polsce, „Sceny Otwartej”, podczas „Mikołajów Folkowych” 2002, okazało się, że nagrody z najwyższej półki zgarnęły zespoły białoruskie. Jaka jest więc kondycja folku naszego i folku zza miedzy?


 fot.: P. Królikowski

Byłeś jednym z jurorów konkursu „Scena Otwarta” podczas „Mikołajków Folkowych”. Jak oceniasz zespoły, które zaprezentowały się podczas tego przeglądu?

Remigiusz Mazur-Hanaj: Początkowo podchodziłem do mojego udziału w obradach jury „Sceny Otwartej” dość niepewnie, ponieważ wydawało mi się, że moje oceny będą znacznie odbiegać od opinii reszty jurorów. Okazało się, że wszyscy byliśmy jednomyślni. Biorąc pod uwagę fakt, że w jury zasiadały osoby patrzące z odmiennych perspektyw, jest to zastanawiające. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do dwóch zespołów z Białorusi – Jaru i W-Z Orkiestry, które tak różniły się poziomem od innych kapel, że trudno było ich nie nagrodzić. To były jedyne dwie kapele, które w sposób twórczy podchodziły do muzyki wiejskiej. Wydaję mi się – a mówię w tym momencie już z perspektywy „Domu Tańca” i tym samym mniej folkowego spojrzenia na kulturę wsi – że Białorusini mają jeszcze u siebie ogromne pokłady folkloru żywego i w związku z tym dużo więcej okazji, żeby się z nim osobiście zetknąć.

Tak naprawdę dopiero bliskie spotkania z muzykiem czy śpiewaczką mogą doprowadzić do tego, że to, co oni noszą w sobie, ma szansę stać się częścią naszego życia. Dopiero wówczas zaczyna się rozumieć taką muzykę. Do tego samego trudno jest dotrzeć jedynie przez słuchanie płyt, przekazy telewizyjne czy radiowe. W nich może się coś jedynie spodobać albo nie, tak samo jak może przypaść do gustu wiele innych rzeczy ze świata. Podoba mi się na przykład muzyka afrykańska, ale co z tego? Bliskie jest co innego. Bliskie jest mi to, co ma związek z tym, gdzie moja rodzina mieszkała od iluś pokoleń – w jakim krajobrazie, regionie, kraju, jaką ma historię. Nagle takie rzeczy okazują się dosyć ważne.

Dziś mówi się o tym jako o poszukiwaniu korzeni, tożsamości. Wiele osób ma teraz z tym problem, ponieważ świat się robi wszędzie taki sam. Każdy chce mieć swoje miejsce, które byłoby tylko jego, niczyje inne, chce się czymś różnić, chce być oryginalny. To wszystko są naturalne potrzeby – mieć „kawałek” swojego dziadka, swojej babci, swojego płotu, krajobrazu, z którym łączą się ważne życiowe chwile, gdzie się można dobrze czuć, zaprosić tam swoich znajomych. Ludzie z miasta za tym tęsknią. Taka na przykład Warszawa nie jest według mnie miejscem, z którym wielu może się identyfikować. Mieszkam w stolicy już osiem lat i nadal jest to dla mnie jak wyrok banicji. Chociaż urodziłem się na ziemiach zachodnich, cała moja rodzina pochodzi z Lubelszczyzny, z okolic Kraśnika, i tam właśnie często wyjeżdżam.

Z moich obserwacji podczas „Sceny Otwartej” wynika, że Białorusini zdają sobie sprawę z wagi takich wartości i doceniają je. Dbają o swoją tradycję, umieją zaśpiewać tak, jak się śpiewa na wsi, czyli inną emisją; znają ciekawe teksty. Zwłaszcza dziewczyny z Jaru, które dostały I Nagrodę, potrafiły zaśpiewać po dawnemu, a jednocześnie zażartować (lecz nie kpić), bawić się jak dzieci, zmieniać głosy, środki ekspresji, pokazać, że mają wyobraźnię i wrażliwość. To było bardzo dobre! Myślę, że trudno byłoby im zaprezentować coś podobnego, gdyby nie świadomość tradycji, płynąca z osobistego, intymnego z nią spotkania.

Podobnie było w przypadku drugiego białoruskiego zespołu, W-Z Orkiestry. Kiedy rozmawiałem z liderem tej grupy, Dimą Wajczuszkiewiczem, przyznał, że kiedyś, gdy słuchał na wsi śpiewającej babci, nagle zaczął „ryczeć”, zupełnie nie wiedząc dlaczego. A teraz myśli, że stało się to za sprawą strumienia energii dawnej kultury, którą wtedy poczuł. To tak rzeczywiście jest! Kultura ludowa ma w sobie ogromną energię, ale trzeba do niej blisko dotrzeć, poczuć. Do tego potrzebne jest trochę inne „wyposażenie psychiczne”, niż to, którego używa na co dzień współczesny człowiek.

Białorusini są enklawą jeśli chodzi o dawne tradycje wiejskie. Już od lat jeździ tam od nas wielu studentów na badania, nagrania. Tam wszystko jest – można z tego napisać nie wiadomo jaką pracę magisterską czy doktorską. Jan Bernad z lubelskiej Fundacji „Muzyka Kresów” sporą cześć swojej szkoły oparł właśnie na tradycji białoruskiej, a dokładniej poleskiej. Nasze szczęście, że mamy taką Białoruś pod bokiem. To także przykład, żeby sięgać po swoje. Oni, dzięki temu, że ze swojego czerpią, są tacy ciekawi i tacy twórczy.

Dmitrij Wajczuszkiewicz (W-Z Orkiestra, Białoruś) 	 fot.: W. Samociuk Jak zapatrujesz się na występy innych konkursowych zespołów?

Poziom całego konkursu w sensie wykonawczym był dobry. Ludzie umieli grać – niektórzy bardzo dobrze. Oczywiście czasami coś nie stroiło, ale takie sytuacje są zupełnie normalne, gdy występuje się na żywo. Uważam, że jak na koncert konkursowy, zespoły, które zaprezentowały się podczas „Sceny Otwartej”, wypadły naprawdę dobrze. Dużo gorsze kapele słyszałem na przykład podczas konkursu „Nowej Tradycji”. Natomiast nie najlepszy był, według mnie, poziom artystyczny. Oprócz nagrodzonych kapel, w sensie artystycznym, nie zdarzyło się nic ciekawego. Były jedynie pojedyncze dobre pomysły w kilku kapelach, ale brakowało temu wszystkiemu koncepcji. Muzyka tych zespołów przypominała odbijane sztance, ciągle przywodziła na myśl coś podobnego, gdzieś już usłyszanego. Wszystkie te kapele można było do siebie porównać. Natomiast laureatów (zwłaszcza Białorusinów) nie można zestawić na równi z nikim innym.

Nie ma niczego złego w tym, że ktoś gra muzykę kubańską, ale szkoda, że wychodzi to tak drętwo, tak bardzo w stylu takich dawnych NRD-owskich orkiestr, które wygrywały wszystkie światowe przeboje. Kapela po Zagonach miała kilka fajnych pomysłów muzycznych, takich jak ciekawa partia klarnetu w „Na Dunaj, Nastuś”, ale jednocześnie odnosiło się wrażenie jakby grający nie nauczyli się tego z oryginału, tylko od innych folkowych grup. Folk nie może inspirować się folkiem! To jałowe! A te ich pieprzne przyśpiewki o wódce były zupełnie nie do słuchania. Nadają się co najwyżej na rejs „Stefana Batorego” do Ameryki albo na jakiś niemiecki fest przy kuflach piwa. Taka muzyka jest miałka, nie ma w sobie nic do przekazania. Natomiast łemkowska Serencza bardzo przypominała wczesną Orkiestrę św. Mikołaja czy Werchowynę. To są młodzi ludzie, którym muzykowanie sprawia radość, szkoda tylko, że nie wkładają w to, co grają, więcej z siebie. Dawno nie słuchałem muzyki celtyckiej – Samhain wypadł całkiem nieźle; wprawdzie może za bardzo „kowalsko” i bez finezji, ale ogólnie zrobili dobre wrażenie. Aires de los Andes zaprezentował się dobrze, dał właściwie nie krótki występ, ale krótki koncert. Zawsze będzie dobrze świadczyło o zespole, jeżeli w ciągu piętnastu minut przedstawi publiczności pewną zamkniętą całość, z początkiem, końcem, z podnoszącym się i opadającym napięciem. Frontmen z Aires de los Andes miał bardzo dobry kontakt z publicznością. Gdy się go słuchało, miało się wrażenie, że gra tradycyjną muzykę peruwiańską po swojemu (na przykład z elementami flamenco), kontynuując tradycję, a nie naśladując jej i nie tworząc niepotrzebnych, sztucznych form. Był osobowością! A już zupełnie inaczej sprawa miała się w przypadku zespołów z dużymi składami, przykładowo z dziesięcioma osobami, spośród których żadna nie była osobowością, frontmenem. Po szczecińskiej Hosadynie żywcem było widać, że to były zespół pieśni i tańca, a jednak próbujący coś kombinować. Zespołów pieśni i tańca po prostu nie da się słuchać, a skoro tamci ludzie poczuli, że coś jest nie tak, to jest to niewątpliwie pozytywne, choć jeszcze za bardzo tkwiące w starych koleinach, żeby było czymś ciekawym. Medieval Dudes miało ciekawy pomysł, ale niestety widać, że sporządzony „tydzień temu”. Folkiestra Form Różnych istnieje już pięć lat, ale jakoś nie czuć, żeby zrobiła coś nowego, a szkoda.

W „Scenie Otwartej” polskie kapele wypadły kompletnie od sasa do lasa – jeśli muzyka trzymała się kupy, to ludzie nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić na scenie. I odwrotnie. A Białorusini? Wychodzi nie dziesięć osób, ale dwie albo trzy – to duża różnica. Jak chociażby w Jarze – wiolonczelistka grała dosyć skomplikowane partie i była nimi zajęta, a wokalistka właściwie sama. Samemu jest o wiele trudniej, niż w „zastępie harcerskim”. Co innego popełnić błąd w zespole, wtedy może on umknąć uwadze słuchacza i nie mieć wpływu na ogólny wyraz zespołu, a co innego dać plamę przed publicznością w pojedynkę.

Dźwięk i ruch mają ze sobą wiele wspólnego. Białorusini (zwłaszcza ci śpiewający), którzy występowali w „Scenie Otwartej”, wiedzieli doskonale, jak mają zachowywać się na scenie. Czuli, ile wspólnego ma muzyka z ruchem. Nie stali sztywno jak pewne nasze panny, które jak staną, to później trzeba je odcinać od podłogi toporem, albo kołyszą się „ogólnofolkowo” lub też kopiują w trakcie jednego kawałka kilka naraz grepsów tanecznych, podpatrzonych w czasie wycieczki z pilotem telewizyjnym. Muzyka jest z założenia czymś dynamicznym i tak powinna być przedstawiana na scenie. W mikołajkowym konkursie większość kapel nie poradziła sobie z tym. Natomiast Białorusini pod tym względem wypadli rewelacyjnie. Widać było u nich pewne wspólne cechy, właśnie – niepodpatrzone, lecz wspólne (tak samo jak chórki w zespołach reggae, które też jednakowo poruszają się według jakiegoś rytmu, przykładowo z Jamajki).

Myślę, że większości konkursowych zespołów brakowało rozmachu i odwagi. Wielkiego kopa w dupę! Dowodem na to, że trudno zrobić dobry zespół jest to, że pojawiło się dużo kiepskich (artystycznie). Jedno, to posłuchać sobie przyjemniej muzyki, a drugie – oceniać ją pod względem artystycznym – wtedy zwykle taka ocena wypada zdecydowanie na jej niekorzyść, bo zamiast sztuki widzi się sztance.

Wywodzisz się ze środowiska „Domu Tańca”, które ma inne, bardziej zachowawcze podejście do kultury ludowej niż folkowe, dopuszczające nowatorskie opracowywanie tematów tradycyjnych. W tym roku, w czerwcu, byłeś jurorem Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nad Wisłą. Czy widzisz jakąś zależność między takim wydarzeniem a festiwalami folkowymi? To zupełnie odmienne jakości czy może pewna kontynuacja, dopisanie ciągu dalszego?

Nawiązanie między nimi oczywiście powinno być, wydaje mi się jednak, że go brakuje. Uważam, że formuła takiego festiwalu jak „Mikołajki Folkowe” powinna być poszerzona o nurt, który rodzi się gdzieś na styku miasta i wsi. Gdyby takie kapele jak Jacoki z Janowa Lubelskiego, a jest ich co najmniej kilka, wiedziały, że mogą zagrać i tu, i tam, to grałyby więcej, rozwijały się i byłyby coraz fajniejszymi zespołami.

Festiwal w Kazimierzu jest bardzo sztywny. To przedsięwzięcie koniecznie trzeba zmienić i mam nadzieję, że to nastąpi. Festiwal ten istnieje od trzydziestu sześciu lat, a czasy się zmieniły. Uważam, że należałoby wprowadzić tam nowe kategorie, na przykład „muzyka rekonstruowana” – dla młodszych, którzy, dajmy na to, w miastach grają muzykę wiejską i chcieliby ją pokazać na takiej scenie. Może byłoby to także dobre miejsce na doradzenie im, podpowiedzenie czegoś ze strony starszych muzyków. W Kazimierzu brakuje także typowo folkowych kapel, nie ma dla nich propozycji, a na pewno znaleźliby się chętni choćby do grania na ulicy. Bardzo mało jest wspólnego grania i śpiewania, nikt nie śpiewa w kościele (wyjątkiem jest msza niedzielna). Przydałyby się warsztaty – dla wielu „mieszczuchów” ten festiwal jest jedną z niewielu okazji w roku, aby spotkać garncarza, skrzypka czy śpiewaczkę, którzy są świetni, ale jest ich z roku na rok coraz mniej. Kazimierzowi brakuje otoczki, w której mogliby odnaleźć się młodzi ludzie – „wyszaleć się”, pokazać, jak oni przeżywają i grają muzykę. Z tych powodów wydaje mi się, że Kazimierz i festiwale folkowe stoją obok, ale za daleko od siebie .

Zanim w Twoim życiu pojawiła się muzyka tradycyjna, przewinęły się jeszcze inne gatunki – byłeś przecież fanem punka. Jak to się stało, że znalazłeś się w „Domu Tańca”, co przeważyło na stronę tradycji?

Zastanawia mnie, że sporo ludzi, z różnych stron Polski, którzy trafili do „Domu Tańca” słuchało wcześniej kapel punkowych (to się chyba nadaje do jakiejś socjologicznej analizy!). Kiedyś zajmowałem się teatrem alternatywnym, to było dawno, w latach 80. Jeździliśmy do Gardzienic i wtedy moje pierwsze zainteresowania ludowością zaczęły nabierać wyrazu. Słuchałem właściwie muzyki tradycyjnej z całego świata. Natomiast polskiej zacząłem słuchać kilkanaście lat temu. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz usłyszałem nagrania z Kurpiów, to w ogóle nic nie rozumiałem, nie wiedziałem, o czym śpiewają, miałem wrażenie, że to z wyspy na Pacyfiku.

Zawsze interesowała mnie prawda w muzyce. Traktowałem ją jako coś całościowego, nie dzieląc na muzykę świecką czy sakralną, tylko jako jedność. Zawsze także szukałem w muzyce jakiegoś sacrum, chociaż czasem ono przyjmowało bardzo dziwne formy. Muzykę traktowałem jako sztukę, czyli jako poszukiwanie prawdy o sobie i o świecie. Szuka się nowego – wielką paczkę odwija się przez lata, a w środku jest małe coś – stare, które przez czas odpakowywania stało się nowe. To są prawdy odwieczne, do których można dotrzeć na różne sposoby, każdy po swojemu.

Nie byłem w stanie słuchać muzyki ludowej w jej stylizowanych wersjach typu zespoły pieśni i tańca. Kiedy w ramach „Domu Tańca” przystępowaliśmy do „uwewnętrznienia” muzyki tradycyjnej, robiliśmy to bez strojów, nie używając gwary. Oczywiście korzystaliśmy tylko z części repertuaru, tej, która jest nam bliższa, pozwala na wypowiedzenie się nam – współczesnym. Niektóre rzeczy się zdezaktualizowały – trudno śpiewać o korowaju, jeśli nigdy się go nie widziało, nie miało w rękach.

„Scena Otwarta” 2002 - ogłoszenie wyników 	 fot.: P. Królikowski

Prawdziwa muzyka wiejska w radiu pojawiła się dopiero pod koniec lat 70. Niesamowite, to przecież zaledwie dopiero dwadzieścia lat temu! Wtedy pracowała tam już Maria Baliszewska, Anna Szotkowska i był także Marian Domański, który zrobił dużo nagrań terenowych. Wcześniej były same stylizacje – bez istoty, bez ducha! To zupełnie inne światy! Równie dobrze można temat ludowy opracować na heavymetalowy sposób i to może mieć więcej wspólnego z oryginałem niż wytwory zespołów pieśni i tańca. Wrażenie zrobiło na mnie kiedyś podejście zachodnioeuropejskie, na przykład jazzmanów francuskich grających muzykę ludową, mariaże jazzu i folkloru. Świetna jest też Czeszka Iva Bittova, która pokazała, jakie rzeczy można robić z głosem – wołać, krzyczeć, pokazywać naturalną dziewczęcą ekspresję.

Zajmowanie się kulturą tradycyjną przypomina muzyczne poszukiwania awangardowe, czego przykładem są właśnie wspomniane białoruskie zespoły. Wolę skrajności – albo muzyka „in crudo”, czyli skrzypek wiejski, któremu może te skrzypce do końca nie stroją, bo jest już stary i głuchy (ale mimo wszystko słychać tam ślady geniuszu, tego, że taka muzyka towarzyszyła mu przez kilkadziesiąt lat), albo takie właśnie awangardowe poszukiwania, zmaganie się z formą, z dźwiękiem.

Czy folk może inspirować się folkiem?

Może, ale postrzegam to jako zdecydowanie negatywne zjawisko, jeśli ma wystarczać za całą inspirację. Trzeba mieć swoją tradycję. Na Zachodzie jest na przykład dziadek rock’n’rollowiec, syn rock’n’rollowiec i wnuk rock’n’rollowiec – dlatego rock’n’roll może być czyjąś tradycją, czymś do czego się powraca i na czym się opiera. Musi być coś, co łączy pokolenia.

W takich wypadkach jak muzyka folk, która ma się odwoływać do muzyki ludowej, istotna jest sprawa pewnego autorytetu, mistrza, czegoś, co byłoby czymś więcej niż rynek płyt folkowych. Rozumiem, że dla dzisiejszych nastolatków „zorientowanych folkowo” wzorem może być Orkiestra św. Mikołaja, która gra już kilkanaście lat i w jej środowisku dzieją się wciąż ciekawe muzycznie rzeczy. Jednak każdy, dla kogo wzorem będzie jedynie Bogdan Bracha, będzie grał z dużym prawdopodobieństwem gorzej niż on, ponieważ dla Brachy wzorem byli także żyjący muzycy tradycyjni. Miałem wrażenie, że podczas „Sceny Otwartej” większość występujących kapel interesowała się wyłącznie folkiem albo po prostu nie potrafiła dać wyrazu swoim zainteresowaniom. Zresztą same zainteresowania i umiejętności nie wystarczą, trzeba też mieć pasję.

Dzięki za rozmowę!

Rozmawiała Agnieszka Kościuk